O „inflacji” i wirtualnym bohaterskim „wojowaniu z inflacją” medialnych autorytetów – na marginesie realnej wojny gospodarczej o globalną dominację [wersja 2.2]

Postanowiłem zapełnić rzetelną wiedzą o „inflacji” te głowy, które chcą poznać prawdę o tym zjawisku. Jak zwykle medialny bełkot na ten temat jest nieakceptowalny, szczególnie żenujące są wypowiedzi polskich niedouczonych „ekonomistów”, chcących udawać, że cokolwiek rozumieją z tego, co się dzieje. Może to kogoś zdziwi, ale „inflacji” jako takiej w gospodarkach dotkniętych „szokiem kosztowym” nie ma. Mamy do czynienia z dostosowaniami cen, a nie – „inflacją”. Komuś takie rozróżnienie może wydawać się sztucznym lub niezrozumiałym, ale dostrzeżenie „nieuchwytnej” różnicy okazuje się kluczowe dla zrozumienia, co tak naprawdę NIE ma miejsca w tej chwili. Niestety ta wiedza to tylko połowa „sukcesu”, ponieważ nawet wiedząc o tym, możemy tylko dedukować, co globalne władze finansowe, kontrolujące działania „narodowych” banków emisyjnych faktycznie robią w tym momencie. Ale zanim zabierzemy się za hipotezy, musimy zrozumieć naturę procesów gospodarczych, które obecnie faktycznie mają miejsce.

Spróbujcie doczytać do końca – choćby na raty. Ja wiem, że coś więcej niż dwa „twitty” trudno Wam ogarnąć, ale, jak mawia pewien lamarckista, organy intensywnie używane rozrastają się, a nie używane – kurczą i zanikają. Kto wie, może ta zasada zadziała także w przypadku Waszych mózgów. Oczywiście pod warunkiem usilnych prób wykorzystywania ich do myślenia. Powodzenia!

P.S.
Tekst przejrzałem 2x, usunąłem literówki i dopisałem wyjaśnienia i uzupełnienia tam, gdzie wydawały mi się potrzebne. Jeśli dalej coś nie jest jasne, proszę pytać, na ten moment tekst uważam za „kompletny”.

Ilustracje: hiperinflacja w Republice Weimarskiej – po lewej dzieci bawią się paczkami banknotów, po prawej – człowiek, który właśnie odebrał wypłatę.

Proszę o zamieszczenie odsyłaczy do tego tekstu na innych odwiedzanych przez Was stronach. Z góry dziękuję!


O „inflacji” i wirtualnym bohaterskim „wojowaniu z inflacją” medialnych autorytetów – na marginesie realnej wojny gospodarczej o globalną dominację

Autor: Światowid, swiatowid.video.blog

Spis rozdziałów

  1. Wstęp
  2. „Popyt” i „podaż” w ujęciu „nominalnym”
  3. Inflacja jako trwała nadwyżka popytu
  4. Dyskusja – „trudne” pytania
  5. Trzy „kolory” inflacji
  6. 1. Inflacja „drukowana”
  7. 2. Inflacja „kredytowo-bankowa”
  8. 3. Inflacja „kosztowa”
  9. Wnioski – z geopolityką w tle …

P.S.
Ważne:
Dopisek 1.
Dopisek 2.
Dopisek 3.
Dopisek 4.
Dopisek 5.

Wstęp

Czuję się zmuszony omówić kwestie inflacji, ponieważ w naszym „czterdziestomilionowym” upośledzonym umysłowo „narodzie” jakoś nie znalazł się nikt, kto byłby zainteresowany uczciwym i rzetelnym omówieniem tych spraw, ze szczególnym uwzględnieniem obecnej „inflacji” (o której napiszę na końcu, ale lektura części 1. Inflacja „drukowana” i 2. Inflacja „kredytowo-bankowa” jest obowiązkowa, by zrozumieć, co się tak naprawdę dzieje).

Na początek zastanowimy się, czym jest inflacja i jakie są jej źródła. Problem nie jest trywialny, a media są pełne bredni, powtarzanych przez dziennikarzy-idiotów, polityków-ignorantów i utytułowanych profesurami „ekonomistów”-nieuków z instytucji państwowych i różnych pseudouczelni (ukłony, panowie i panie „profesorzy” „ekonomii” z RPP, „profesorze” Glapiński i sforo rządowych i „nierządnych” „ekspertuf”).

„Popyt” i „podaż” w ujęciu „nominalnym”

Wprowadźmy na początek pewien wzorek, który ułatwi nam analizę dostosowań między cenami a ilością pieniądza, w szczególnym przypadku – „inflacji”.

PQ = M × V
P – poziom cen (wektor) [Ś.: to taka „lista” cen wszystkich dóbr i usług dostępnych w gospodarce narodowej],
Q – wolumen produkcji dóbr i usług (wektor) [Ś.: to odpowiadająca „liście” cen lista ILOŚCI FIZYCZNEJ dóbr i usług dostępnych po tych cenach],
• – symbol iloczynu skalarnego [Ś.: to takie „specjalne” mnożenie „list”, gdzie bierzemy pierwszą cenę z „listy cen” i mnożymy przez pierwszą ILOŚĆ z „listy ilości”, potem drugą taką parę i tak do końca obu list, a potem te iloczyny sumujemy],
M – ilość pieniądza w obiegu (M0, M1, M2 lub M3) [Ś.: po kolei – papierowa gotówka i bilon; M0 + depozyty na rachunkach rozliczeniowych; M1+ depozyty na rachunkach oszczędnościowych i inwestycyjnych dające się wypłacić w ciągu 24 godzin; M2+ oszczędności, których konwersja na gotówkę zajmie więcej niż 24 godziny]
V – prędkość obiegu pieniądza [Ś.: z grubsza – ile „transakcji” kupna-sprzedaży w gospodarce narodowej w ciągu roku odbywa się z użyciem tej samej „złotówki”],
× – „zwykłe” działanie mnożenia (w ciele liczb rzeczywistych) [Ś.: po prostu mnożenie, jak w szkole podstawowej]
Źródło: Korzystam z opracowania myslnarodowa.wordpress.com pt. Prędkość obiegu pieniądza a parytet złota

Wzorek w ramce bardzo nam się przyda. Jak on „działa”? Pokazuje, że jeśli zwiększymy w gospodarce ilość pieniądza (M), to aby „popyt” (we wzorku: M × V) zrównał się z „podażą” w ujęciu monetarnym (PQ), to albo musi wzrosnąć ilość dóbr (Q), albo – muszą zostać podniesione ceny (P). Żeby to rozumieć nie trzeba być profesorem doktorem rehabilitowanym „ekonomii”.
I jeszcze jedna mała uwaga do tego wzorku. Dostosowania cen w gospodarce kapitalistycznej nie są natychmiastowe, tzn. odbywają się „krokowo”, „po kawałku”. Kiedy społeczeństwo zaobserwuje ruch cen, na jakimś etapie dostosowań zacznie starać się jak najkrócej trzymać gotówkę (M0 lub M1) – to znaczy, że wzrośnie V – prędkość obiegu pieniądza. Ten wzrost oczywiście dodatkowo powiększy nierównowagę między popytem a podażą, czyli „presję inflacyjną” na wzrost cen. Ten strach przed gotówką („pieniądz parzy rękę”) może być racjonalny – gdy „siła” powodująca ruch cen wciąż istnieje – lub irracjonalny – w momencie, gdy wszystkie konieczne dostosowania cenowe już nastąpiły, a ludzie z przyzwyczajenia starają się uciekać od gotówki w towary lub depozyty terminowe. Ta irracjonalna część ucieczki od pieniądza jest nazywana „oczekiwaniami inflacyjnymi” i jest dość kłopotliwa dla władz monetarnych, bo wprowadza niepotrzebne (kosztowne dla gospodarki narodowej) dodatkowe cykle dostosowań cen. Podkreślam – „oczekiwania inflacyjne” nie pojawiają się z dnia na dzień, tzn. nie wywoła ich jednorazowy „szok”, tu potrzeba pojawienia się społecznej świadomości, że „żyjemy w warunkach ciągłej inflacji”.

Przy okazji – Hiszpania, rabując złoto Ameryki Południowej i Środkowej nie stała się ostatecznie bogata. Dlaczego? Sugeruję zastanowić się przez chwilę, co nam mówi powyższy wzór o tym, co nastąpiło w Hiszpanii po pojawieniu się tam „z dnia na dzień” gór złota …

Inflacja jako trwała nadwyżka popytu

Przede wszystkim prawdziwa „inflacja” to nie „ciągła utrata wartości przez pieniądz”, drogie robaczki, jak wam tłumaczą. Nie jest to też magiczna literka „Pi” bądź „i”, znana „ekspertom” z wzorków nauczanych bezrozumnie w Polin i większości „wolnego świata” na „uczelniach” „ekonomicznych”, gdzie jedne nieuki „edukują” drugich nieuków. Ciągła utrata wartości przez pieniądz to obserwowalny przez masy efekt końcowy „inflacji”, ale istotą „choroby” nie są jej najbardziej widowiskowe „objawy”, tylko „czynnik chorobotwórczy” ją wywołujący.

Inflacja to ciągła [permanentna], systemowa nadwyżka popytu nad podażą na większości „rynków” dóbr i usług. Albo jak kto woli – nadwyżka wyrażonego nominalną wartością pieniądza „zagregowanego popytu” (sumaryczna wartość wszystkiego, co społeczeństwo chce kupić za posiadane pieniądze i na kredyt) nad wartością pieniężną ogółu dóbr i usług dostępnych w gospodarce na sprzedaż. Krótko – nie ma dość towaru, by przy starych cenach każdy chętny i posiadający „nominalną” siłę nabywczą mógł realnie coś kupić. W gospodarce „rynkowej”, gdy towar znika z półek szybciej niż dotychczas, różni cwaniacy w sieci dystrybucji zaczną na wyścigi podnosić cenę, co będzie trwało tak długo, póki nowa cena nie odstraszy pewnej liczby potencjalnych nabywców tak, że popyt wróci do „normy” i zrównoważy się z podażą. W gospodarce centralnie planowanej planiści przeliczą, jakie nowe ceny zrównoważą gospodarkę i jeśli władze będą miały odwagę polityczną do wprowadzenia nowych cen – nadwyżka siły nabywczej tworząca tzw. „nawis inflacyjny” zostanie zlikwidowana. A jeśli władze nie będą miały odwagi politycznej – skończy się takiego rodzaju inflacją, jaka była w PRL. Źródłem inflacji w PRL były żądania płacowe mas, które przewyższały zdolność tychże mas do dostarczania na rynek towarowy masy towarowej zdolnej pokryć siłę nabywczą dawaną im w ich płacach. Były trzy drogi wyjścia – albo zwiększyć produktywność stosownie do otrzymywanej pensji, albo zrezygnować z części pensji, za którą nie dostarczyło się społeczeństwu produktu, albo – zgodzić się na podwyżkę cen. Społeczeństwo nie chciało zrzec się nienależnej mu części płac i nie pozwalało na konieczne dostosowania cen, zaś władza – z powodu kryzysu zadłużeniowego (wywołanego sztucznie doktryną Volckera) – nie była w stanie poprawić tzw. technicznego uzbrojenia pracy (zmodernizować wyposażenie stanowisk pracy) w takim stopniu, by powstał konieczny wzrost wydajności pracy. W efekcie po każdej koniecznej podwyżce cen społeczeństwo niweczyło jej zbawienne skutki żądaniami nienależnych podwyżek płac. W ten sposób „masy pracujące” (czytaj: sterowana z USA „Solidarność”) niszczyły siłę nabywczą oszczędności tej części społeczeństwa, która oszczędności usiłowała mieć. Nierównowaga miała charakter systemowy, ale przyczyną nie była gospodarka centralnie planowana – tylko polityka. I to niekoniecznie – krajowa, a w znacznej mierze – wroga i planowa polityka ówczesnego „wolnego świata” …

Dyskusja – „trudne” pytania

Inteligentny czytelnik zada w tym miejscu dwa pytania. Po pierwsze – skoro nierównowaga między ilością pieniądza a wolumenem dostępnych towarów jest usuwana automatycznie w kilku krokach (iteracjach) dostosowań („kapitalizm”) lub administracyjnie (gospodarka centralnie planowana) w jednym kroku dostosowań cen, to jak to możliwe, że inflacja niekiedy trwała latami? Po drugie – czy ja tu czasem nie opowiadam jakichś bzdur o „nadwyżce popytu nad podażą na wielu rynkach”, jak „wiadomo”, że za inflację odpowiada „Putin, który podbił ceny gazu i ropy” i z cen gazu i ropy „całe to nieszczęście”.

Odpowiadam na pierwsze pytanie – aby „systemowa” nierównowaga mogła zaistnieć, musi być jakiś czynnik, który stale sztucznie podbija „nominalną” sumaryczną siłę nabywczą społeczeństwa ponad to, co gospodarka jest w stanie dostarczać (lub importować). I nie musi być to, przychodzące większości z Was do głowy ciągłe dosypywanie do masy pieniądza w obiegu świeżo wydrukowanych banknotów. Równie dobrze może to być sztuczne podbicie „zagregowanego popytu” poprzez konsumpcję na kredyt – tak przez rząd (tzw. ekspansja fiskalna), jak i przez masy społeczeństwa (tzw. ekspansja monetarna). Alternatywnie – może w sposób ciągły spadać produktywność pracy. W jaki sposób? Poprzez nieustanny wzrost cen energii i paliw, którego nie da się skompensować technologiami ani zmianą organizacji pracy (szerzej o tym w rozdziale 3. Inflacja „kosztowa”).

Odpowiadam na drugie pytanie – to nie Putin odpowiada za ceny gazu i ropy, tylko rządy „wolnego świata”, chcące udawać, że rezygnują z zakupów rosyjskiej ropy i gazu (w sytuacji, gdy jest to faktycznie niemożliwe, bo nie ma i nie będzie alternatywnych producentów zdolnych dostarczyć potrzebne „wolnemu światu” ilości tych surowców). Oczywiście spekulanci podbijają ceny ropy i gazu stosownie do paniki, jaką wywołały decyzje polityczne rządów „wolnego świata”. Pomijając te kwestie, stykamy się tu ze zjawiskiem innego typu niż „klasyczna” inflacja. To zjawisko nosi nazwę „szoku podażowego” / „szoku kosztowego” i jest ono dobrze znane „naukom ekonomicznym”, szczególnie od czasów tzw. „szoków naftowych”. Jak sama nazwa wskazuje – „szok” to nie TRWAŁA nierównowaga, a jednorazowe zdarzenie, powodujące konieczność dostosowań cen na wielu rynkach. Jaka jest różnica między „szokiem” a hipotetycznym czynnikiem „kosztowym”, który mógłby wywołać inflację, czyli ciągłą nadwyżkę popytu (wyrażonego nominalną siłą nabywczą) nad podażą (wyrażoną w wycenionej „starymi” cenami produkcji)? Taka, że nie wystarczy po prostu raz podnieść cenę towaru powodującego „szok”. Trzeba ją stale powiększać.

Nieliczne „bystrzaki” mogłyby w tym miejscu zadać trzecie pytanie: jaka jest różnica między wzrostem cen wywołanym „szokiem” a tą twoją „trwałą nadwyżką podaży nad popytem”? Ano bardzo prosta. Ruch cen po „szoku” jest jednorazowy i nie wymaga żadnych zmian stóp procentowych w celu „ochrony siły nabywczej oszczędności ludności” – bo one JUŻ STRACIŁY tą siłę nabywczą. Wczoraj mogłeś kupić za swoje oszczędności cysternę benzyny, dziś – pół cysterny, ze wszelkimi konsekwencjami dla ilości mleka, jaj, mięsa, chleba i praktycznie wszystkiego, co będziesz mógł kupić za pieniądze, które masz. Owszem, dostosowania cen potrwają w miarę rozchodzenia się „impulsu cenowego” po gospodarce kapitalistycznej (w centralnie planowanej planista od razu wyliczy, o ile trzeba podnieść każdą cenę według „wsadu paliwowego” i załatwi sprawę jednym dostosowaniem), czyli w miarę tego, jak kolejni producenci i dostarczyciele usług będą się orientowali w nowych kosztach swojej działalności gospodarczej. Jeśli w tym momencie ktoś podniesie stopy procentowe, by „ratować siłę nabywczą twoich oszczędności”, to jedyne, co zrobi realnie, to wprowadzi do gospodarki faktyczny impuls inflacyjny – tą wcześniej wspomnianą „siłę” powodującą ruch cen. Jak ona zadziała? Praktycznie każdy producent, hurtownik i detalista pożycza kapitał – maszyny i urządzenia i „majątek obrotowy” to w znacznej części dług. Podwyżka stóp procentowych „ratująca wartość oszczędności społeczeństwa” oznacza dodatkowy wzrost kosztów działalności przedsiębiorców, co oni natychmiast przerzucą na konsumenta za pomocą cen. Czyli „broniące wartości oszczędności społeczeństwa” banki centralne na całym świecie po prostu dodały do już istniejącego ruchu cen „dopalacz” – krzycząc wniebogłosy, że z jakąś „inflacją” WALCZĄ.

Oszczędności społeczeństwa, które już straciły wartość teraz będą sztucznie „pompowane” nominalnie, tworząc nadwyżkę siły nabywczej nad podażą (ale wysoki koszt kredytu zniechęci do konsumpcji na kredyt część tych, którzy nie mają oszczędności – więcej o tym za chwilę). Za chwilę pokażę Wam sytuację, w której podnoszenie stóp procentowych faktycznie pozwoli zatrzymać inflację, ale to zupełnie inny scenariusz niż „szok kosztowy”, w którym znalazły się obecnie wszystkie gospodarki importujące ropę i gaz.

Pojawia się kolejne pytanie – dlaczego w odpowiedzi na „szok kosztowy” wszystkie (bez wyjątku!) banki centralne na całym świecie podwyższają – całkowicie niepotrzebnie i na dodatek bardzo szkodliwie – stopy procentowe? Tak, „ekonomiści” to w większości debile, ale to, że żaden bank centralny nie wyłamał się ze zbiorowego idiotyzmu podwyżek stóp procentowych świadczy o tym, że mamy tu do czynienia z globalną skoordynowaną akcją rasowych „bankierów” – w przeciwnym razie w którymś kraju musiałby się pojawić szef banku centralnego postępujący inaczej niż tłum. O co w tym cyrku chodzi – zastanowimy się za chwilę.

Trzy „kolory” inflacji

TRZY źródła inflacji i jest wywoływane przez nią zjawisko psychospołeczne, nazywane „oczekiwaniami inflacyjnymi”, które może być przyczyną utrzymywania się inflacji pomimo zaniknięcia powodów dla dalszego wzrostu cen.

1. Inflacja „drukowana”

Źródło inflacji jest tu trywialne i oczywiste: to druk pieniądza przez rząd, przeznaczony na pokrycie deficytu budżetowego (np. wydatków wojennych). To kwestia raczej „historyczna”. W strefie wpływów rasy „bankierów” z USA, gdzie znajduje się nasz nieszczęśliwy POLIN rządy są pomyślane jako podmioty UDAJĄCE przed społeczeństwem, że czymś tam rządzą, nie mogą drukować pieniądza. Druk pieniądza jest efektem braku politycznej możliwości opodatkowania obywateli stosownie do wydatków państwa i braku możliwości / woli zaciągnięcia przez rząd pożyczek w walucie krajowej na rynku wewnętrznym lub w walucie zagranicznej. Zwracam uwagę, że zaciąganie kredytów nie rozwiązuje problemu trwałego niebilansowania się budżetu i jest drogą donikąd. Finansowanie wydatków państwa z kredytów ma sens tylko jako chwilowa interwencja w sytuacji kryzysowej, a nie – jako polityka narodowa. Jako polityka narodowa oznacza ono konwersję coraz większej ilości pieniędzy podatników w zasoby kapitału grup kredytujących państwo – czyli tuczenie bogatych kosztem biednych (sprzątaczki od dawna w całym „wolnym świeciemade in USA” płacą większe podatki niż prezesi firm, w których one sprzątają). Powtórzę to: dług publiczny jest metodą wzbogacania bogatych elit kosztem biednych mas. Jeśli znaczny deficyt budżetowy występuje co roku, to znaczy, że konieczna jest redukcja wydatków albo podwyżka podatków, a odpowiedzialni za brak natychmiastowych odpowiednich działań w tym kierunku powinni trafić do więzień.

Istotą inflacji „drukowanej” jest narastanie nierównowagi pomiędzy nominalną ilością „papierowej” siły nabywczej banknotów a całkowitą ilością fizycznych dóbr i usług dostępnych na rynku. Kiedy rząd zaczyna drukować pusty pieniądz w gospodarce pojawia się popyt, sprzedawcy wyprzedają zawartość magazynów, fabrykanci gorączkowo zwiększają produkcję. To jeszcze nie jest stan systemowej nierównowagi, który określam mianem „inflacji”. Ta „systemowa nierównowaga” pojawi się, gdy osiągnięty zostanie stan pełnego wykorzystania mocy produkcyjnych, tzn. gdy we wzorze PQ = M × V wartości Q, czyli „listy” wolumenów produkcji wszystkich dóbr i usług w gospodarce nie mogą już zostać powiększone (podaż fizyczna Q jest na poziomie pełnego wykorzystania mocy produkcyjnych Qmax). Gdy okaże się, że koniecznych dla powiększenia produkcji wolnych surowców ani siły roboczej na rynku już nie ma – zaczynają rosnąć ceny tych surowców i krajowe płace (bo producenci podkupują sobie nawzajem pracowników i surowce). Do tego momentu druk pieniądza przez rząd był działaniem pożytecznym i narodowo pożądanym (zlikwidowano bezrobocie i zwiększono ilość dóbr dostępnych masom, czyli powiększono narodowy dobrobyt BEZ DODATKOWYCH KOSZTÓW – wyłącznie „mocą” prasy drukarskiej; tak, to „czysty” „keynesizm”; tak, wiem o teorii „krzywej Philipsa”). Jeśli jednak rząd dalej drukuje pieniądze (zamiast powiększyć podatki!) – rosnące ceny surowców i pracy ciągną w górę ceny dóbr, aż ludzie zaczynają podwyższać ceny sami z siebie, przewidując dalszy druk pieniądza na dotychczasowym lub wyższym poziomie. Mamy tu ciekawe zjawisko psychospołeczne, wkraczają tu tzw. „oczekiwania inflacyjne”. Rząd, chcąc łatać dodrukiem tą samą w wymiarze „materialnym” lukę między swoimi wydatkami a przychodami (kupować tą samą ilość dóbr i usług na rynku) musi w kolejnych latach drukować coraz większą ilość pieniądza, ponieważ ludzie ustalając kolejne ceny podwyższają je z wyprzedzeniem uwzględniając przyszłą utratę wartości przez pieniądz.

Skutki inflacji „drukowanej” zależą od adekwatności i skali reakcji ośrodków kontrolujących różne obszary gospodarki.
1.1 Inflacja tego typu, jeśli jej nie kompensują odpowiednie stopy procentowe depozytów zniszczy siłę nabywczą oszczędności społeczeństwa.
1.2 Jeśli płace nie będą indeksowane inflacją – spadnie ogólna siła nabywcza społeczeństwa i inflacji zacznie towarzyszyć spadek realnego popytu, a następnie dojdzie do recesji szczególnego typu, połączonej z inflacją. Ten typ recesji nazwano kiedyś nietrafnie „stagflacją” (od połączenia stagnacji – braku wzrostu gospodarczego – i inflacji). Poprawnie powinno się to nazywać „infla-recesją”, ale widać ta nazwa była mniej „medialna” z punktu widzenia „dziennikactfa” (pogardliwie o dziennikarzach, analogia do ziemkiewiczowskiego „polacfwa”).
1.3 Jeśli producenci zdołają z odpowiednim wyprzedzeniem indeksować inflacją koszty produkcji i dóbr końcowych – utrzymają rentowność, jeśli nie – inflacja „zje” ich kapitał obrotowy, tzn. zyski z produkcji nie pozwolą na pokrycie kosztów zmiennych i stałych w stopniu pozwalającym utrzymać produkcję. Także obciążenie kredytem będzie bardziej dotkliwe, jeśli rentowność produkcji spadnie szybciej, niż realny (uwzględniający inflację) koszt kredytów.

Mamy tu bardzo dużo „jeśli„. I tak niestety musi być, skutki zależą od tempa, skali i adekwatności decyzji różnych podmiotów. W idealnym przypadku wszystkie podmioty zdołają przeindeksować wszystkie ceny i stopy procentowe tak, by dla realnych przychodów (i konsumpcji) wszystkich grup społeczeństwa absolutnie nic się nie zmieniło. Życie nie jest idealne – i jak zawsze, jak wiemy z ciągle powtarzającej się historii – koszty inflacji poniosą grupy najsłabsze (z powodu dezorganizacji, planowo wprowadzonej atomizacji) i najmniej zorientowane, czyli – „pracobiorcy”. „Przedsiębiorcy” i „menedżerowie”, „politycy” i „bankierzy” zadbają o siebie z wyprzedzeniem, zaś o masy – niekoniecznie. A jak wiemy dobrze z historii – masy same o siebie nigdy nie są w stanie zadbać w inny sposób, niż kręcąc bicz na własne grzbiety (polecam uwadze czytelnika także moje „dzieło” na ten temat).

Dopisek 3.: Oczywiście żadne manipulacje stopami procentowymi w przypadku inflacji tego typu nie zdołają jej zatrzymać, ponieważ w tym przypadku za „inflację” odpowiada fizyczne zwiększanie się ilości pieniądza w obiegu, a nie – rozmiary akcji kredytowej. Wysokie stopy procentowe mogą chronić oszczędności przed utratą siły nabywczej i ratować rynek towarowy przed spekulacyjnym (lub raczej tezauryzacyjnym) ogołoceniem przez masy usiłujące „przechowywać” siłę nabywczą w towarach, których w danej chwili nie potrzebują. Wysokie stopy procentowe mogą ograniczyć ekspansję kredytową banków komercyjnych. Ale nie mogą zatrzymać inflacji, bo jej źródłem jest pracująca prasa drukarska. Oczywiście lekarstwem w tym przypadku jest zbilansowanie wydatków państwa z przychodami i wyłączenie pras drukarskich połączone z poinformowaniem o tym fakcie społeczeństwa – by „wyzerować” oczekiwania inflacyjne.

2. Inflacja „kredytowo-bankowa”

Akcja kredytowa banków to temat wielce w narodzie nierozumiany, głównie z tego powodu, że za jego „wyjaśnianie” biorą się różni „guru”, „wyedukowani” na filmikach „świadomych” antysystemowych „Amerykanów”. Ilość pieniądza to nie tylko pieniądz papierowy, ale obecnie głównie – elektroniczne zapisy na bankowych serwerach. Ponieważ funkcjonujemy w systemie bankowości rezerw cząstkowych, bank może oferować różne ilości kredytu masom, ograniczane ilością gotówki posiadanej przez bank w sejfach i popytem społeczeństwa na kredyty. W kapitalistycznej bankowości z systemem rezerw cząstkowych wymyślono sobie, że tym, co reguluje popyt mas na kredyt jest cena kredytu, wyznaczana przez referencyjną stopę procentową banku centralnego (oprocentowanie pożyczek banku centralnego dla banków komercyjnych). DO ograniczania PODAŻY kredytu (ilości pieniądza oferowanej na „rynku” przez banki komercyjne) w tym systemie służy stopa rezerw obowiązkowych, czyli część depozytu, którą bank komercyjny musi deponować w banku centralnym.

Jeśli stopy procentowe będą niskie – ludność będzie zaciągała kredyty konsumpcyjne i ogołoci rynek z dóbr, co zaowocuje inflacją. W przypadku takiego typu inflacji podnoszenie stóp procentowych przez bank centralny ma sens, bo ono redukuje popyt na kredyt i „dusi” inflację poprzez sprowadzenie popytu na kredyt do poziomów nie wywołujących nierównowagi na „realnych” rynkach dóbr i usług. Zwracam jeszcze uwagę, że każdy kredyt natychmiast staje się depozytem, więc bez interwencji ilość „pieniądza” kredytowego w systemie jest ograniczona tylko stopą rezerw obowiązkowych, której omówienie czytelnik znajdzie tu. Oczywiście limit kreacji „pieniądza bankowego” istnieje, ale np. w POLINezji, przy stopie rezerw obowiązkowych ustalonej na 2% (decyzja RPP z października 2021, wcześniej było to … 0,5%) z każdej „papierowej” złotówki zdeponowanej w banku przez obywatela w CAŁYM komercyjnym systemie bankowym powstanie (1-0,02)/0,02 złotówki „kredytowej” czyli 49zł (patrz wzorek Suma kredytów = H * (1-re)/re w opracowaniu na myslnarodowa – polecam to opracowanie, bo to najlepsze znane mi omówienie tematu w polskojęzycznym internecie). Innymi słowy wyłącznie działania systemu bankowego (nie – pojedynczego banku!) są w stanie powiększyć „siłę nabywczą” dostępną społeczeństwu (tj. jego części posiadającej „zdolność kredytową”) na zakupy CZTERDZIEŚCI DZIEWIĘĆ RAZY. Jest oczywiste, że taki przyrost masy „pieniądza” jest „inflacjogenny”. Przypominam, że mówimy o powiększaniu składnika M we wzorku PQ = M × V pokazanym na początku tekstu.
Rozumiecie co wynika z takiego zakresu możliwości manipulowania „podażą pieniądza” przez „banki komercyjne”? W kapitalizmie nie potrzeba żadnych pras drukarskich rządu, by wygenerować dowolną inflację.

Trzeba tu dodać, że inflacjogenna jest podaż kredytu w tej części, w której „wolumen siły nabywczej” reprezentowany prawą stroną równania przekracza PQmax – wyrażone pieniądzem zdolności produkcyjne gospodarki w stanie pełnego wykorzystania mocy produkcyjnych. Systemowa nierównowaga między podażą a popytem, którą nazywam „inflacją” będzie trwała tak długo, jak długo system bankowy będzie generował nadwyżkę popytu. Rozumiemy już z punktów 1. i 2., że „inflacja” – i ta „drukowana” i ta „kredytowo-bankowa” to w istocie ciągłe powiększanie składnika M, sprawiające, że żadne kolejne dostosowanie po stronie cen P nie zakończy procesu dostosowań, bo prawa strona równania stale „ucieka”. Dopisek 4.: I akurat sytuacja „inflacji kredytowo-bankowej” (nazywana „fachowo” „przegrzaniem koniunktury”) jest jedynym z omawianych w tym tekście 3 typów realnej inflacji, w przypadku którego podwyżka stóp procentowych – dusząc popyt na kredyt (kreowaną kredytami nadwyżkę popytu, odpowiadającą za pojawienie się inflacji) jest działaniem skutecznym i racjonalnym na gruncie „nauk” „ekonomicznych” (dla tych „ekonomistów”, którzy rozumieją, co z tych „nauk” faktycznie wynika – o ile znaleźli czas na zapoznanie się z „naukami”, w dziedzinie których przyznano im tytuły „naukowe”).

Dopisek 1.: Teraz mamy już odpowiednią wiedzę, by rozumieć, co tak naprawdę banki centralne zrobiły podnosząc stopy procentowe. Otóż one – w warunkach „szoku kosztowego”, ograniczającego zagregowany popyt społeczeństwa wskutek ruchu cen towarów wyprzedzającego waloryzacje płac dodatkowo ograniczają popyt w gospodarce – poprzez redukcję popytu na kredyt (drogi kredyt konsumpcyjny implikuje spadek kredytowanej konsumpcji!). W połączeniu z podwyższeniem kosztów przedsiębiorców (które wzrosły wskutek ruchu cen paliw) dodatkowo o wyższe koszty kredytów, jest to działanie jawnie zorientowane na pogłębienie recesji – mamy dodatkowy wzrost cen przy spadku siły nabywczej społeczeństwa oraz wskutek redukcji konsumpcji na kredyt. Ale to nie koniec. Jak wcześniej napisałem – polityka wysokich stóp procentowych to polityka wymuszonego odtwarzania realnej wartości oszczędności, która już została zredukowana w momencie skoku cen paliw. Banki centralne w ten sposób wymuszają na masach zbiorowe „zrzucenie się” (poprzez drogie raty od kredytów) w celu odtworzenia bogaczom ich zredukowanego szokiem cenowym kapitału!

3. Inflacja „kosztowa”

Do tej pory omówiliśmy dwa rodzaje realnej „inflacji” i pokazaliśmy, że realna „inflacja” jest czym innym niż „szok podażowy” / „szok kosztowy”, z którym mamy do czynienia obecnie z okazji spekulacji „inwestorów” z „wolnego świata” na gazie i ropie naftowej. Teraz więc, wprowadzając pojęcie „inflacji kosztowej” muszę się wytłumaczyć z tego, dlaczego nie chcę uznać ruchu cen wywołanego „szokiem kosztowym” za inflację, a jednocześnie wprowadzam pojęcie „inflacji kosztowej”. Czym ona się różni od tego, co obserwujemy w ramach „szoku kosztowego”?
Jak pisałem – „szok” to jednorazowy ruch cen, dostarczenie do systemu gospodarczego jednorazowego impulsu. Powiedzmy tak – jeśli dolejemy do beczki szklankę wody, to poziom wody w beczce praktycznie natychmiast się wyrówna, w miejscu dolania wody pojawi się na ułamki sekund jakaś „górka”, która rozejdzie się po całym naczyniu. To jest „szok”. A „inflacja kosztowa” to w tej metaforze byłby taki odkręcony kran, z którego do beczki cały czas leje się woda. Jak coś takiego może się pojawić? W gospodarce zamkniętej mogą go wywołać rosnące koszty wydobycia jakiegoś surowca energetycznego – np. gdy nie mogąc sprowadzać węgla zza granicy musimy go wydobywać po coraz większych kosztach, z coraz bardziej niedostępnych geologicznie pokładów. Taki proces może trwać całe dziesięciolecia, aż do momentu pojawienia się przełomowych technologii – nowych metod wydobycia albo alternatywnych źródeł energii. W międzyczasie – w kraju będzie drożała energia cieplna i elektryczna, czyli – praktycznie wszystko.

W gospodarce otwartej – z handlem zagranicznym „inflacja kosztowa” może się pojawić wskutek stopniowego pogarszania się relacji cen dóbr eksportowanych przez dany kraj do cen szczególnie „strategicznych” dóbr importowanych, takich, których ceny „wlewają się” w ceny innych dóbr. Na przykład jeśli importujemy ropę naftową, a naszym głównym towarem eksportowym jest np. soja, której na światowe rynki dostarcza coraz więcej państw i robią to po coraz mniejszych cenach. Ekonomiści nazywają takie sytuacje „pogarszaniem się terms of trade” [pogarszaniem się warunków wymiany handlowej]. Tak, pogarszanie się terms of trade może trwać przez całe dziesięciolecia. I kończy się tak, jak w przypadku bogatych niegdyś Brazylii czy Argentyny. „Wolny rynek” nie jest lekarstwem na opisaną chorobę. Lekarstwem jest centralne planowanie i „ręczna” zmiana specjalizacji międzynarodowej gospodarki na jakieś bardziej perspektywiczne profile produkcji. Problem w tym, że wchodzimy wtedy na rynki, które już mają „właścicieli” i nie trzeba wielkiej wyobraźni, by pojąć, że „właściciele” nie będą bezczynnie patrzeć na to, jak ktoś chce odkroić dla siebie kawał ICH „zaklepanego” tortu. Co zrobią? Absolutnie wszystko – odetną międzynarodowe finansowanie, spróbują sprowokować embarga i sankcje (np. za „dumping cenowy”, „brak samorządnych niezależnych związków zawodowych”, „nieprzestrzeganie praw człowieka” – szczególnie praw „demokratycznych opozycjonistów” na żołdzie „wolnego świata” itp. itd.) albo … na przykład … zrobią konkurentowi „kolorową rewolucję”

Można oczywiście nie „kombinować” z jakimiś tam „Wielkimi Skokami”, „Industrializacjami i elektryfikacjami”, „strategicznym planowaniem specjalizacji eksportowej”, tylko próbować utrzymać poziom konsumpcji wewnętrznej, sprzedając za granicę odpowiednio większą ilość swoich „tradycyjnych hitów eksportowych”. Utrzymać poziom konsumpcji wewnętrznej, czyli – zwiększyć odpowiednio produkcję naszych taniejących na rynkach światowych „tradycyjnych hitów eksportowych”, a nie – ogołocić z nich rynek wewnętrzny w imię pozyskania importowanych łakoci w dotychczasowych ilościach. Oznacza to jedno – trzeba odpowiednio do pogarszania terms of trade zwiększyć produktywność pracy i kapitału w branżach eksportowych. Jeśli tego nie zdołamy zrobić – jakaś część narodu będzie musiała zapłacić za konsumpcję pozostałych (na przykład – jak to było z chłopem pańszczyźnianym, coraz ciężej pracującym tylko po to, by utrzymać poziom konsumpcji rasy panów, tfu, wróć, tj. rzecz jasna wiecznie patriotycznej, kulturotwórczej i rozwijającej państwo i polską tożsamość narodową szlachty polskiej). Tak długo, jak długo na to pozwoli, czyli np. do jakiejś „rabacji”.

Jeśli jeszcze ktoś tego nie zrozumiał – „inflacja kosztowa” to w przyjętym tu ujęciu „maltuzjańskie wyczerpanie zasobów” (w wariancie gospodarki autarkicznej) albo pułapka „ślepej uliczki” specjalizacji międzynarodowej. Bo choć wprawdzie zgodnie z wykładaną na „uczelniach ekonomicznych” teorią handlu międzynarodowego „na specjalizacji eksportowej zyskują wszyscy”, to niekiedy jedni sporo i coraz więcej a inni – mało i coraz mniej, do takiego stopnia, że autarkiczny (dżucze) lub protekcjonistyczny model rozwoju (centralnie planowana polityka przemysłowa) byłby dla nich zbawienny, dając jakiekolwiek perspektywy poprawy poziomu życia ludności.
A patrząc na wzór PQ = M × V, to jest to specyficzna sytuacja, kiedy przy braku zmian po prawej stronie równania, zmiana jednej lub kilku bardzo specjalnych cen (zwykle źródeł i nośników energii – paliw) z wektora („listy”) cen powoduje, że wszystkie inne ceny muszą się dostosować, bo wszystkie zależą matematycznie (na gruncie wykorzystywanej technologii produkcji) od tych cen, które się zmieniły.

Dopisek 2.: Oczywiście żadne manipulacje stopami procentowymi w przypadku inflacji tego typu nie zdołają jej zatrzymać, ponieważ nie jest ona zjawiskiem monetarnym , tylko fizycznym, które można modelować jako regres (upadek, spadek efektywności) technologii produkcji (czyli produktywności pracy i kapitału).

Dopisek 5.: Muszę jeszcze dodać małe uzupełnienie, które wynikło z mojej prywatnej korespondencji o tym tekście. Pytanie dotyczyło tego, jak pogarszanie się terms of trade może zostać ukryte w rosnącym zadłużeniu zagraniczym, bez odbijania się na wewnętrznej inflacji. O co tu chodzi? Kiedy pogorszenie warunków międzynarodowej wymiany handlowej (spadek międzynarodowych cen na nasze dobra eksportowe względem dóbr, które importujemy – szczególnie surowców strategicznych, których cena „wlewa się” w praktycznie wszystkie dobra produkowane lokalnie) przestaje nam pozwalać na pokrycie wewnętrznego popytu na to, co musimy importować, możemy jakiś czas żyć na kredyt. Tak długo, jak znajdą się zagraniczne podmioty chętne do finansowania naszego deficytu handlowego (co wiąże się zwykle z bardzo wysoką ceną polityczną, którą „międzynarodowi” kredytodawcy każą nam ostatecznie zapłacić – np. w formie „prywatyzacji” różnych działów produkcji i usług, w tym takich „drobiazgów” jak ochrona zdrowia czy system emerytalny). Taka „operacja” jest oczywiście możliwa dość krótko i skończy się kryzysem walutowym a następnie kryzysem zadłużeniowym. W efekcie nie uciekniemy od inflacji, która wynika z pogorszenia terms of trade, ale jeszcze dodatkowo zafundujemy sobie międzynarodowe osłabienie naszej waluty, czyli kolejny szok kosztowy wlewający się do naszej gospodarki przez ceny importowanych surowców strategicznych wyrażone w walucie krajowej, która utraciła wartość względem walut zagranicznych. W efekcie potanieje praca naszych obywateli wyrażona w walutach zagranicznych i niektóre inne dobra naszej produkcji staną się atrakcyjne cenowo na rynkach międzynarodowych – co na końcu procesu dostosowań pozwoli nam zamknąć deficyt w handlu międzynarodowym, ale za cenę spadku konsumpcji (dobrobytu) naszego społeczeństwa względem sytuacji, kiedy „manewr kredytowy” się nie pojawił (i nawet wiemy o ile konkretnie – o roczny koszt obsługi zadłużenia, przy optymistycznym założeniu, że wierzyciele nie zdołali wymusić na nas żadnych „reform gospodarczych”, „prywatyzacji” itp. działań zmierzających do pauperyzacji mas naszego narodu [czyli – wyniszczenia nas demograficznie] i destrukcji lub przejęcia naszego majątku produkcyjnego, co znamy z czasów „planu Balcerowicza”). Władze PRL to rozumiały i za sławne gierkowskie kredyty importowały nie dobra konsumpcyjne, tylko głównie technologie (patenty, licencje) i środki produkcji, a nie (jak nauczają „historycy” „gospodarczy” na „uczelniach” „ekonomicznych”) – „pomarańcze i włoskie buty”. Kredyty gierkowskie miały spłacić się same z produkcji przemysłowej fabryk postawionych za te kredyty. I tak by się stało, gdyby nie zbrodniczo-genialny manewr USA, które zafundowały państwom próbującym rozwijać się na kredyt – szok Volckera. Za kredyty zaciągane przez obecne władze POLINezji są kupowane głównie dobra konsumpcyjne, militaria i obiekty infrastrukturalne, które nie zapracują na spłatę odsetek. Spłata tych kredytów i odsetek spadnie na grzbiety bydła roboczego POLINezji.

Wnioski – z geopolityką w tle …

Czytelnik, mądrzejszy po lekturze powyższych otwierających oczy wywodów powinien być już gotów do zmierzenia się z zagadnieniem – co tak naprawdę się dzieje, co próbuje osiągnąć kartel banków centralnych „wolnego świata” zarzynając własne gospodarki absurdalną restrykcyjną polityką stóp procentowych, chwilę po tym, jak klasy politycznych marionetek udając, że rządzą – zafundowały na własne życzenie (marionetkarzy) własnym narodom „szok kosztowy” i recesję? Jeśli ktoś wierzy, że stojące już ceny paliw i gazu mogą jeszcze dalej napędzać inflację, jest naiwniakiem. Ten „impuls cenowy” przeszedł już przez wszystkie gospodarki świata i praktycznie wszystkie ceny znajdują się w pobliżu nowych równowag, może niektóre nawet zaszły powyżej równowag. „Oczekiwania inflacyjne” społeczeństw jeszcze się nie pojawiły – dla ich pojawienia się konieczna jest zbiorowa świadomość, że istnieje i działa czynnik, który będzie ciągle destabilizować stronę podaży lub popytu (jak to miało miejsce w Republice Weimarskiej). Nic takiego nie pojawiło się, więc tym bardziej nie przebiło się do świadomości społecznej. „Szok kosztowy” jest więc PRETEKSTEM i PARAWANEM, wykorzystywanym do realizowania jakiejś ukrytej globalnej strategii.

Ponieważ nie jestem Rotszyldem, członkiem grupy Bilderberga, czy innym wysoko postawionym członkiem globalnej etnicznej oligarchii kapitałowej, mogę jedynie zgadywać.

Działania „zachodnich” banków centralnych, to jest dla mnie jasne, są zorientowane na pogłębienie tendencji recesyjnych w globalnej gospodarce. Tak, chodzi o wywołanie globalnej katastrofy gospodarczej. Jaki może być cel takiego szaleństwa? Według mojej pierwszej hipotezy „kolektywny zachód” przystąpił właśnie do ostatniej odsłony „zimnej wojny”, w której jego wrogami są Chiny i Rosja. Chcąc zniszczyć te państwa gospodarczo, przy czym Rosję w pierwszej kolejności, a Chiny, będące głównym celem – nieco później, „zachód” próbuje zniszczyć globalny handel poprzez zniszczenie … własnego popytu. W przypadku Rosji popyt odcięto na kilka sposobów – od embarg na określone grupy towarowe, przez wyłączenie Rosji z globalnego systemu elektronicznych rozliczeń międzybankowych po … fizyczne zniszczenie gazociągów NS1 i NS2. Globalna recesja doprowadzi do spadku cen paliw i surowców, co, według planów „kolektywnego zachodu” ma doprowadzić do całkowitego załamania gospodarki rosyjskiej i załamania systemu władzy (rewolucji). Jeśli przyjrzeć się tym zjawiskom łącznie, widzimy skalę determinacji „kolektywnego zachodu” w jego wojnie przeciw Rosji.

Jak pisałem wcześniej, ostatecznym celem „kolektywnego zachodu”, obok położenia łapy na rosyjskim eldorado surowcowym, jest całkowite okrążenie Chin, w celu „ukręcenia łba” „Nowemu Jedwabnemu Szlakowi”, czyli sieci niekontrolowanych przez „zachód” „kontynentalnych” szlaków handlowych i „uduszenie” Chin embargami handlowymi, np. za „wolny Tybet”, „ludobójstwo Ujgurów” czy pod innym propagandowym pretekstem. Oczywiście te preteksty są dla „zachodu” bez znaczenia – w razie potrzeby „zachód” będzie (zgodnie z biblijną ludożerczą tradycją rządzącego nim narodu psychopatów) mordował „jakichś dzikich” na końcu świata milionami bez moralnych rozterek. Oczywiście kontrola „zachodu” nad rosyjskimi szlakami i surowcami oznacza nałożenie Chinom pętli na szyję. Pozostałe źródła surowców i szlaki handlowe są już pod kontrolą USA lub jego marionetkowych dyktatur. Popatrzcie sobie, co się dzieje z chińskimi przedsięwzięciami w państwach-marionetkach USA (1, 2 [kopia], 3) Zachód zdaje sobie sprawę z tego, że władze ChRL rozumieją sytuację i będą wspierać Rosję. Globalna recesja jest więc potrzebna, by „zająć czymś” Chiny na czas potrzebny do rozprawy z Rosją. Najlepiej – wewnętrzną recesją, wewnętrznym masowym bezrobociem, buntami ludności, secesjami regionów, wojną z Tajwanem itp. itd.

Co tak naprawdę oznacza podwyżka stóp procentowych na „kolektywnym zachodzie” (czy tam w „wolnym świecie” czyli w strefie wpływów USA)? Jak zapewne wszystkim wiadomo poprzednia globalna recesja połączona z restrykcyjną polityką monetarną wpędziła w pułapkę zadłużenia próbujące się emancypować spod „skrzydeł USA” kraje Ameryki Południowej i Środkowej oraz niektóre kraje bloku socjalistycznego – m.in. PRL i Rumunię. Ponieważ strategia już raz zadziałała, dziś jest uruchamiana ponownie. Jak to wszystko ma zadziałać? Podwyżka stóp procentowych w strefie wpływów USA oznacza nie tylko wyższy koszt odsetek od kredytów dla państw rozwijających się na kredyt, ale także recesję na „zachodzie” i jeszcze większą – w regionach przerobionych na kolonialne fabryki „zachodu”, bo uderzy w nie jednocześnie ucieczka kapitału (kryzysy walutowe!), odcięcie od znacznej części dotychczasowego popytu na produkty eksportowe (społeczeństwa „zachodu” dotknięte recesją ograniczą konsumpcję) – czyli odcięcie dopływu dewiz na spłatę rat kredytów. Sytuacji nie da się ratować „popytem wewnętrznym”, bo załamanie globalnego popytu oznacza masowe bezrobocie i spadek siły nabywczej lokalnej ludności. W miarę narastania kryzysów walutowych w tych neokolonialnych krajach-fabrykach, kapitał zacznie uciekać z regionów, gdzie obok kryzysu walutowego i załamania globalnego popytu nagle wzrosło ryzyko prowadzenia działalności (w Argentynie porzucono w 2007/8 setki fabryk, ot tak z dnia na dzień zamykając je na klucz, poszukajcie sobie filmu „The Take” / „La toma”, jest notorycznie „znikany” przez jewtube, więc linka nie daję, bo i tak się zaraz zdezaktualizuje). Oczywiście USA pracowicie dodaje nowe „zachęty” dla ucieczki kapitału i specjalistów z ChRL. Wojna USA z ChRL już trwa – na razie na „standardowym” poziomie sankcji: America’s ‘once unthinkable’ chip export restrictions will hobble China’s semiconductor ambitions [więcej: 2, 3].

Komuś może się wydawać, że trwa obecnie projekt „deglobalizacji” i „reindustrializacji” „kolektywnego zachodu”. To złudzenie. Etniczne elity „zachodu” nie mają na widoku interesu tzw. „państw”, których są rezydentami ani „narodów”, których są gośćmi. Celem jest zniszczenie niezależnych ośrodków politycznych i przechwycenie kontroli nad majątkiem produkcyjnym. Drogą rewolucji wewnętrznych i instalacji elit kompradorskich. W obu krajach będących celem obecnego etapu agresji polityczno-gospodarczej „kolektywnego zachodu” są liczne rzesze kanalii, które chętnie sprzedadzą własny naród za garść kolorowych paciorków (których nie mają szansy dostać w obecnym „układzie władzy”). Czym bliżej szczytów władzy, tym takich kanalii więcej. A po „kolorowej rewolucji” świeżo awansowani kompradorzy będą wyprzedawać narodowe aktywa za ułamek rzeczywistej wartości co my, jako Polacy znamy z własnej historii po 1989r.

Pomijając kwestie wojny o podporządkowanie Rosji i ChRL, globalna etniczna oligarchia finansowa być może w ogólnym zamieszaniu politycznym i gospodarczym realizuje jeszcze – równolegle – inny projekt. Ten projekt jest kojarzony z osobą Klausa Schwaba. Projekt ma w założeniu polegać na likwidacji „klasy średniej” na „kolektywnym zachodzie” jako politycznej siły – i pauperyzacji mas w ramach budowy „Nowego Światowego Porządku”. „Klasa średnia” (burżuazja), jako ostoja „obywatelskich” państw narodowych rywalizuje o władzę z kastą superbogatych elit (zwykle wkomponowanych w globalną etniczną oligarchię kapitałową jako elity kompradorskie lub pełnoprawni członkowie „rodziny”). Osiągnięcie tego celu oczywiście byłoby trudne, gdyby miało odbywać się w centrum uwagi zachodnich społeczeństw. Nietrudno zauważyć, że „zachodnie społeczeństwo”, straumatyzowane wojną na Ukrainie, „szokiem kosztowym” i gwałtownymi dostosowaniami cen – przyjmie podsycające inflację i globalną recesję działania globalnych władz finansowych bez protestów – zgodnie ze sławną „doktryną szoku” opisaną przez Naomi Klein (polecam film, pojawia się i znika na jewtube – to oczywiście dla analfabetów nie potrafiących przebrnąć przez książkę pod tym samym tytułem). Przy użyciu „doktryny szoku” obrabowano już wiele narodów na całym świecie z wolności, przemysłu, dobrobytu i perspektyw na przyszłość – dlaczego tym razem „ktoś” miałby nie wykorzystać „nadarzającej się” (lub też starannie wyreżyserowanej) okazji, by popchnąć do przodu agendę NWO?

Jak więc widzicie trwająca właśnie „walka z inflacją” jest czymś zupełnie innym niż wam mówią „telewizyjne autorytety”.

8 myśli w temacie “O „inflacji” i wirtualnym bohaterskim „wojowaniu z inflacją” medialnych autorytetów – na marginesie realnej wojny gospodarczej o globalną dominację [wersja 2.2]

  1. ” Wczoraj mogłeś kupić za swoje oszczędności cysternę benzyny, dziś – pół cysterny,” –

    – a jak to wygląda z punktu widzenia ( siedzenia ) trzymającego te cysterny z benzyną ? … zaciera łapki czy się kwasi ?

    Polubienie

    1. A wygląda tak, że popyt na paliwa jest sztywny. Niektórzy mogą dojeżdżać do pracy na rowerze albo chodzić na piechotę. Większość nie. Prawie cała logistyka przedsiębiorstw, którą się dało przenieść na „koła” z szyn – została przeniesiona na „koła” i nie da się wrócić na „szyny”, bo 30 lat POLINezja „rozwija się” wokół sieci dróg a nie wokół sieci kolejowej.

      Tak więc – ten, co trzyma cysternę sprzeda tyle samo paliwa, za to Pana i innych POLINezyjczyków (i innych obywateli pod okupacją USrAelską) nie będzie stać na nowe buty, nową kurtkę na zimę czy nowy telewizor. Bo zbiorowo zrzucicie się na nowy pałac dla tego, co ma cysternę.

      Polubienie

      1. Wiki ( o inflacji ) :

        ” W okresie międzywojennym zjawisko hiperinflacji niemieckiej tłumaczyły dwie teorie ekonomiczne: teoria bilansu płatniczego i ilościowa teoria pieniądza. ”

        To tylko jedno zdanie ( znając podłoże i tych którzy stali za tą hiperinflacją ) powinno nas utwierdzić w przekonaniu, że ekonomia jest nauką ( a może „nauką” ), wymyśloną przez Żydów, by w sposób „naukowy” tłumaczyć gojom ich finansowe machlojki i robić im wodę z mózgu.
        ____________

        ” doktryna szoku ” – od zawsze tak jest, że najpierw kreują inflację a potem wypuszczają takiego czy innego „Balcerowicza”, który ku radości gojów ( no, w ich mediach okazywana radość ) ją skutecznie gasi ( i „paczpan” – wczoraj była inflacja a dzisiaj już jej nie ma … tacy magicy 🙂 )

        Polubienie

        1. Zacytowanie zdanie z wikipedii jet prawdziwe. Inflacja typu 1. w moim tekście i inflacja typu 2. to inaczej ujęta burżuazyjna „ilościowa teoria pieniądza”, zaś inflacja typu 3. to w przypadku gospodarki otwartej (z handlem międzynarodowym) – to inaczej ujęta burżuazyjna „teoria bilansu płatniczego” (a w zasadzie kilka aspektów działu burżuazyjnej ekonomii określanego jako „handel i finanse międzynarodowe” czy „międzynarodowe stosunki gospodarcze”.
          Moje opracowanie nie jest wymyślaniem jakichś nowych „cudów na kiju”, tylko „twórczą reinterpretacją” podręcznikowej teorii burżuazyjnej ekonomii w kontekście trwającego obecnie wyreżyserowanego kryzysu.

          Polubienie

        2. Ekonomia, podobnie jak medycyna, jest SZTUKĄ, a nie nauką!
          Radzą dobrze sobie to zakonotować w pamięci.

          Nauką jest np. matematyka, która (w sposób talmudyczny) jest wykorzystywana do tworzenia lichwiarskich dzieł sztuki ekonomicznej.
          Mistrzowie tej sztuki potrafią za pomocą kuglarskich sztuczek, używając matematyki, „udowodnić”, że 2+2=5 albo inaczej: że mieć 100 $zekli a nie mieć 100$, to 200$ w plecy… Aj! Waj!

          Pozdrawiam wszystkich Czytelników @Światowida jak i samego Gospodarza.

          Polubienie

          1. Burżuazyjna „ekonomia” jest swego rodzaju SOFISTYKĄ – zbiorem naciąganych (przy użyciu nierealistycznych założeń o „konkurencji doskonałej”, „racjonalności” tzw. „człowieka ekonomicznego” (homo economicus), „pełnej informacji” na „rynkach” i wielu innych) UZASADNIEŃ / ARGUMENTACJI przeznaczonym do przekonywania mas i (kiedyś) tępych decydentów politycznych do wdrażania rozwiązań prawno-instytucjonalnych, które są w danej sytuacji potrzebne właścicielom wielkiego kapitału. Ludzie „nauczeni” ekonomii burżuazyjnej przestają być zdolni do pojmowania świata w innych kategoriach, niż ramy narzucone przez „teorię ekonomii”. A ekonomia burżuazyjna, „wolnorynkowa” jest tylko jednym z nieskończonej liczby modeli organizacji produkcji i wymiany w ramach wspólnoty ludzkiej i między wspólnotami ludzkimi. Jedyną przetestowaną w praktyce alternatywą był realny socjalizm, z dość zachęcającymi wynikami. Dlatego nawet współcześnie tak wielu „naŁÓukoFcUF” żyje dostatnio na posadkach w różnych „uniwersytetach”, „instytutach” i „think tankach” – właśnie z wylewania pomyj na dawno zniszczony (od wewnątrz) „socjalizm realny” i „komunizm” (którego nigdy i nigdzie nie wdrożono).

            Obecnie właściciele wielkiego kapitału urabiają masy nie za pomocą „wielkich ekonomistów” i „nowych teorii ekonomii” (choć jest sporo kretynów, którzy zostali religijnymi wyznawcami różnych „Misesów”, „Hayeków”, „Rothbadów” i innych „Friedmanów”), tylko przy pomocy mediów i zdalnie sterowanej „debaty politycznej”, gdzie różne reżyserowane „zdarzenia” ekonomiczne są przedstawiane jako „naturalne kataklizmy”, do których trzeba się „dostosować”, bo to „siła wyższa”. Normalny człowiek stykając się z katastrofami naturalnymi, np. powodzią – stara się wymyślać metody przeciwdziałania – np. budując wały przeciwpowodziowe, zbiorniki retencyjne itp. Ekonomia „burżuazyjna” zakazuje myślenia, że można jakieś wały przeciwpowodziowe czy inną infrastrukturę budować. Wszelkie problemy rozwiążą się SAME przy użyciu magicznej „niewidzialnej ręki rynku”, trzeba tylko CZEKAĆ i CIERPIEĆ w milczeniu. Ekonomia „burżuazyjna” to EWANGELIA POKORY dla mas – i bezkarności złodziejstwa dla elit.

            Polubienie

  2. Dzień dobry, przeczytałam wczoraj Pana artykuł o inflacji i bardzo mnie zainteresował a jednocześnie przeraził. Czy istniałaby możliwość jakiegoś personalnego kontaktu z Panem? Czy jest do Pana jakiś mail lub mógłby Pan do mnie zadzwonić na nr ***-***-***? Mam problem, który de facto sama wygenerowałam, chodzi o moje oszczędności, które topnieją na skutek inflacji jak śnieg na wiosnę. Chciałam się Pana coś poradzić, będę wdzięczna za jakiś odzew. Pozdrawiam

    Polubienie

    1. Dziękuję za komentarz. Niestety muszę Pani odmówić. Nie udzielam porad finansowych. Jeśli chce Pani poznać moją opinię (nie poradę) w jakiejś kwestii ogólnej, proszę opisać problem. Podkreślam, że cokolwiek odpowiem, nie będzie rekomendacją ani poradą, tylko prywatną opinią w danej kwestii.

      Polubienie

Dodaj komentarz